2003 | Dogonić lato-Październik-Chorwacja-Richi
Wyciągnięte z lamusa

Październik to jak los na loterii. Może być przyjazny, słoneczny, nawet ciepły albo kapryśny, zapłakany deszczem. Ten był nijaki. Prognozy głównie zależały od stacji telewizyjnej. Na jednej obiecywali słońce, na innej straszyli zimnem i deszczami.

   Jak się jest marynarzem to najczęściej tak bywa, że pory roku na urlop się nie wybiera. Oczywiście wielu marzy o letniej porze, ja też, ale Anno Domini 2003 przyjechałem do kraju w pierwszych dniach października. Październik to jak los na loterii. Może być przyjazny, słoneczny, nawet ciepły albo kapryśny, zapłakany deszczem. Ten był nijaki. Prognozy głównie zależały od stacji telewizyjnej. Na jednej obiecywali słońce, na innej straszyli zimnem i deszczami. Czas uciekał, a trzeba było podjąć decyzję. Jechać czy nie? Mój guru, Marcin, który obiecywał wspólną wyprawę do Chorwacji wycofał się, a może zwątpił w moje jedno sezonowe doświadczenie motocyklisty, jakie upłynęło po motocyklowym "comebacku". Z WSK-i na Suzuki Freewinda i to po trzydziestu latach przerwy, a po miesiącu od razu na Hondę Varadero; to skok na głęboką wodę. Szczęście, że zawód mam z wodą obyty i to tą najgłębszą. Jedynie Anka nie wątpiła we mnie, choć pewnie w skrytości ducha miała nadzieję, że zrezygnuję z tak dalekiej wyprawy.
   Czas naglił. Z Gdańska wyruszyliśmy w samo południe ósmego października. Kierunek Gaj, do Marcina. To tylko 300 km. Dobre na rozgrzewkę. Jeszcze przed zmrokiem, skręciliśmy z drogi Włocławek - Konin na szutrówkę prowadzącą do domu Marcina na Gaju. Parterowy dom, w kształcie litery L, położony nad brzegiem jeziora kusił swoim ciepłem, zaciszem i sympatycznym gospodarzem, który to rok temu, podobnie jak trzydzieści lat wcześniej wsadził mnie na motor. Przy pieczonej kaczce, zakrapianej winem wsłuchiwałem się w jego rady.
   Przede wszystkim nie pchaj się na Budapeszt. O tej porze będzie tam hulał wiatr. W ubiegłym roku, jechaliśmy z Antkiem, we wrześniu i o mało by mnie wywiało do rowu. - dramatycznym głosem ostrzegał Marcin.
   Słucham, zerkając na okno siekane deszczem i jakoś nie mogę uwierzyć, że jestem w drodze do Chorwacji.
   Jedźcie na Szo...Szho... nie może sobie przypomnieć Marcin. Nie namyślając się wiele chwyta za telefon.
   Antek-krzyczy do słuchawki. Oni jutro wyjeżdżają, a ja zapomniałem na co mają jechać, aby ominąć Budapeszt.
   Słuchawka ląduje w mojej dłoni. Shombathely- słyszę wyraźnie głos Antka z Turka, tego co to ujeżdża już drugie Varadero.
   Rano, następnego dnia za oknami mżawka. Zarezerwowany nocleg w Kazimierzu nad Wisłą mobilizuje jednak do dalszej drogi. Droga mokra, krzywa, zapchana ciężarówkami, ale Lalunia, czyli nasze Varadero radzi sobie doskonale nawet z najgłębszymi koleinami. Kiedy dojeżdżamy do Kazimierza słonko pokazuje swoje blade, oblicze. Zupełnie inne ma gospodyni, goszcząca nas prawie co roku w Kazimierzu, kiedy zdejmujemy kaski.
   To państwo? Na motorze?- wykrzykuje, a w duchu pewno dodaje: W tym wieku, zwariowali na stare lata.
   Wieczorem, kiedy chcę Lalunie przykryć pokrowcem, mimo że zaparkowana pod balkonem, gospodyni prosi mnie abym tego nie robił.
   A niech zobaczą kto do mnie przyjeżdża - mruczy zadowolona, kiedy zwijam z powrotem pokrowiec na bagażniku.
   Kazimierz piękny o każdej porze roku, czy w deszczu czy słońcu, ale ja głowę mam zaprzątaną dalszą drogą. Wieczorem rozkładam mapę, czytam notatki zrobione jeszcze na statku z pomocą komputerowej mapy Europy. Plan wydaje się prosty. Z Polski do Słowacji, dalej przez Madziary prosto do Chorwacji na wyspę Kyrk. Dalej drogą wzdłuż wybrzeża przez Split do Dubrownika, wstępując po drodze na wyspę Brać. Droga powrotna : z Dubrownika do Splitu tam na prom do Italii, do Ankony. Z Ankony już rzut beretem do Wenecji gdzie planujemy dwudniowy postój. Potem już prosto do ojczyzny. Wszystko jasne. Trasa wytyczona tylko ta pogoda spędza sen z powiek. Na spacerach i studiowaniu mapy umykają nam dalsze dwa dni. Choć nadal niepewni wyjazdu kupujemy w Lublinie nowy kask Ani i litrowy zapas oleju. Lalunia przekroczyła już 100 tysięcy kilometrów i należy się liczyć, że może upomnieć się o odrobinę smarowidła.
   12-tego rano, żegnani znakiem krzyża przez gospodynię, zapięci po czubek nosa, w deszczaki dajemy pogodzie ostatnią szansę i ruszamy do Rabki, gdzie ciocia Danka czeka z obiadem i pięcioma surówkami. Do Sandomierza mży, ślisko pieszczę wiec delikatnie manetkę gazu bo Lalunia mimo swoich kilometrów na karku nadal narowista.
   Od Sandomierza droga robi się sucha, więc można lekko przycisnąć. Wyprzedzanie robi się przyjemnością, koleiny zabawnym torem przeszkód. Białe linie na asfalcie z śliskich, niebezpiecznych żmij znowu przeobrażają się w pomocne znaki na jezdni.
   Zakopianka to już prawdziwa radość. Jadę po niej pierwszy raz na dwóch kołach i nie mogę sobie odmówić wyprzedzania całych kolumn blaszanek nawet wbrew przepisom. Z tyłu Anka od czasu do czasu popiskuje. Nie wiem czy radości, czy przerażenia. Dowiem się, kiedy się zatrzymamy. I pomyśleć, że tyle lat zmarnowałem w korkach puszkując się na własne życzenie w samochodzie.
   Rabka wita nas górskim chłodem i ciepłą zupą na ciocinym stole. Następnego dnia rano świeci słonko, a więc - jedziemy! Anka zapobiegliwie poprzedniego dnia zrobiła pranie więc prawie tak jakbyśmy ruszali od nowa.
   Na zegarze wybija dziesiąta, kiedy Lalunia pomrukuje gotowa do drogi. W Chyżnem odprawiamy się razem z szkolną wycieczką i młodzieży oczy wychodzą z orbit, kiedy odpowiadamy celnikowi, że my? My to do Chorwacji. W Słowacji październik jakby znowu przypomniał sobie jak się nazywa i lekko nas kropi deszczem. Nie jest to przyjemne, szczególnie na wąskich, krętych, górskich drogach. Lalunia jednak sumiennie trzyma się podłoża jak przystało na legendę jaką obrosła. Nie takie wyprawy ma za sobą. Jak jeszcze była w rękach Marcina to razem trafili do Stanów i tam razem z Harlejowcami przemierzyli Nowy świat od końca do końca zahaczając o słynną Daytonę, nie mówiąc o wyprawie na Ukrainę czy Białoruś.
   Od granicy Madziarskiej słonko nas nie opuszcza i powoli nabieramy z Anką przekonania, że dogonimy lato, które uciekło, kiedy pracowałem na statku.
   Kiedy dojeżdżamy do Shombathely, czuję w ramionach zmęczenie, a na plecach pot. Ludzie na ulicach chodzą w krótkich rękawkach, a my ubrani jak ludzie Północy. W centrum zatrzymuję bratnią duszę na skuterze, która nic a nic po angielsku, ale jego pasażer to recepcjonista z pobliskiego hotelu. Kuma w angielskim wiec wyjaśnia nam jak tam dojechać dodając, że na noc motor można będzie wprowadzić na podwórko. Podwórko okazuje się hotelowym holem gdzie Lalunia chętnie znajduje nocleg wśród skórzanych sof i foteli. Hotel Savaria pamięta pewno jeszcze czasy Franciszka Józefa, a sala jadalna niejeden bankiet, a może i bal. Do tego zaskakuje nas przyzwoitymi cenami, za pyszną kolacje i pokój. Przestronne łóżko zabiera nas w świat Morfeusza jak tylko przykładamy doń głowy. Wszystko to nas kosztuje nie więcej jak 60 zielonych.
   Rano, 14 października, po wyprowadzeniu Laluni z hotelowych luksusów ruszamy w dalszą drogę. Wcześniej obowiązkowo sms do guru z dziennym meldunkiem. Następny przystanek to Chorwacja.
   I słowo ciałem się stało ciśnie się na usta, kiedy zatrzymujemy się na granicy słoweńsko-chorwackiej.
   Wy dokąd?- pyta przeglądając nasze paszporty strażnik chorwackiej granicy.
    Nad morze odpowiadam spod hełmu.
   Ha, ha, morze zamarzło- zebrało mu się na żarty i zamaszyście przystawia stemple.
   Właśnie mija słoneczne południe i ja z tej radości wypinam ze swojej kurtki podpinkę namawiając Ankę aby poszła w moje ślady. Anka, jak to kobieta; przezorna i nie zdejmuje. Wkrótce okazuje się, że miała rację. Jak tylko przejeżdżamy most nad rzeką o wdzięcznej nazwie Kupa, tuż za Zagrzebiem szczękając zębami wpinam na powrót podpinkę w niedozwolonym miejscu na autostradzie, ale było mi wszystko jedno, a przede wszystkim zimno.
   Po południu kołujemy już po ulicach Kyrku, na wyspie Kyrk szukając jakiejś kwatery. Tu już po sezonie i wiele domów śpi za szczelnie zamkniętymi okiennicami. W końcu znajdujemy chętną panią, która za 20 dolców godzi się udostępnić swój dom dla letników. Dostajemy mały pokoik, ale za to z kuchnią i tarasem do wyłącznej dyspozycji bo jesteśmy jedynym gośćmi. Gospodyni donosi nam koce bo noce już zimne, a ogrzewania w domu nie ma. Okazują się niepotrzebne. Winko do kolacji w przytulnej restauracji tuż nad brzegiem rybackiego portu rozgrzewa naszą krew i co tu dużo mówić nie najmłodsze już kości. Lalunia znajduje nocleg w garażu skąd właściciel wytoczył na noc swój samochód bo razem się nie mieścili. Ujmująca gościna, z którą będziemy się spotykać przez nasz cały pobyt w Chorwacji. Opis chorwackiej gościnności pchnął nas do tej krainy. Mianowicie w Nomadzie bodajże z 2001 roku czytelnik, opisuje swój wyjazd w te strony. Tam też zamieszcza adres pani, która gościła go w swoim domu traktując niemal jak syna . Zamierzamy ją odnaleźć.
   15 październik. Kiedy jemy śniadanie, wliczone w cenę pokoju po raz pierwszy pada słowo Bura. Bura znana także jako Bora to nazwa takiego ichniego Halnego. Potrafi sparaliżować ruch kołowy na prawie całym wybrzeżu Chorwacji, a jej ulubiony miesiąc to właśnie październik. Nadaję sms-a do Marcina, gdzie wspominam o czekającej nas, na trasie Borze. Dopiero kiedy odpalam Lalunie odzywa się dzwonek mojej komórki. UWAŻAJCIE - jedno słowo od Marcina, ale jakże wymowne. Do mostu łączącego wyspę z kontynentem dojechaliśmy bez większych wrażeń. Dopiero, kiedy zatrzymujemy się aby opłacić myto muszę szeroko rozstawić nogi aby utrzymać sprzęt w pionie. Po drugiej stronie mostu wiatr jakby dał za wygraną. Może mu przeszło myślę. Omijamy bokiem Riekę. Jest sucho, nad głowami błękit nieba. Lalunia rączo rwie do przodu. Droga wije się pomiędzy urwistym brzegiem granatowego morza, a wyrastającymi z lewego pobocza, bielących się w słońcu skał. Winkielki łagodne akurat takie na jazdę z podziwianiem widoków. Żyć nie umierać. Dzisiaj będziemy nocować w Splicie. Przejeżdżamy jakieś 50 kilometrów, kiedy to pierwsze mocniejsze szarpnięcie wiatru wytrąca mnie z błogiego nastroju, a duże UWAŻAJCIE z sms-a guru pojawia się tuż przed oczami. Prędkość spada ze 100 do 60. Staram się wypracować jakąś technikę jazdy. Kiedy tylko czuję uderzenie wiatru z boku lekko pochylam motor i dodaję gazu. Skutkuje, ale tylko chwilowo. Z każdym kilometrem jest gorzej. To tak jak by ktoś biegł obok nas i co chwila dawał porządnego kopa z lewej, prawej, z tyłu, z przodu.
   Jeszcze bardziej redukuję szybkość. Niewiele pomaga. Samochody z tyłu boją się nas wyprzedzić widząc jak nas nosi po drodze, a droga niezbyt szeroka. Kiedy mijamy kolejną małą miejscowość zaczynam poważnie rozważać czy aby nie przerwać tą szarpaninę. Potęgujące się uderzenia wiatru rozważania zmieniają w decyzję i to do natychmiastowego wykonania.
    Stajemy ! - krzyczę do Anki przez ramię.
   Jak tylko wiatr trochę odpuścił wciskam sprzęgło i naciskam dwa hamulce. Akurat znajdujemy się w przesmyku pomiędzy skałami, wydawałoby się bardziej zacisznym miejscu. Ten zaciszny przesmyk okazał się diabelskim gwizdkiem. Jak tylko koła przestały się toczyć, a nogi dotknęły gruntu wiatr uderzył nas ze zdwojoną wściekłością i zaczął cisnąć do gleby. Na nic zdały się nasze wysiłki utrzymania pionu. Powoli, powoli co raz to bardziej przechylamy się. Po chwili leżymy wraz z Lalunią na prawym boku, a wszystko to odbywało się jakby w zwolnionym tempie. Wygaszam silnik i rzucamy się z Anką do stawiania Laluniu na koła. Udaje się nam dojść do jakichś 45 stopni, ale całkowitym pionie nie ma co marzyć. Bora nie zna litości. Stoimy więc tak pchając z całych sił motor do piony, a samochody omijają nas jeden za drugim. Ciekawe gębusie w oknach, ale nikt nie spieszy z pomocą. Po paru minutach tej rozpaczliwej walki nadjeżdża wóz policyjny. Zatrzymują się po drugiej stronie drogi i też się nam przyglądają. Robi się zator, a oni stoją i patrzą. Za nami i za nimi ustawia się kolejka samochodów no to oni włączają koguta.
   Pomóżcie, ku..a! - wołam zdesperowany po polsku. Nie wiem co zadziałało może to drugie słowo, może mój dramatyczny krzyk, który przebił nawet wściekłe wycie zwycięskiej Bory. Młodszy policjant wygramolił się w końcu zza kierownicy i dobrze przykładając się wyprostował wraz z nami Lalunie. Jak tylko wystawiłem podnóżek natychmiast siła wiatru wyraźnie się zmniejszyła dając za wygraną. Policjanci zabrali Anię do radiowozu i umawiamy się w niedawno mijanej przez nas miejscowości. Korek się rozładował zawracam więc i ruszam z powrotem słysząc chichot wiatru w załomach skał. Policjanci czekali już na mnie przed jedynym otwartym barem-restauracją, a na piętrze pokojami gościnnymi.
   Cały czas na mnie krzyczeli - skarży się Anka. Kto to w Borę wybiera się na motorze w podróż ?!
   Napięcie powoli opada. Ale nas zdmuchnęło- śmiejemy nerwowo. Dopiero później uświadamiam sobie, że mogło się skończyć dużo gorzej. A jak by tak nas przewróciło podczas jazdy, zepchnęło z drogi, albo pod nadjeżdżający właśnie samochód. No, ale tymi smutnymi refleksjami już nie dzielę się z Anką. Trochę nam humory się zwieszają, kiedy to właścicielka kasuje nas 60 Euro za nocleg i to bez śniadania. Nie mamy jednak wyboru i ona o tym wie. Nie ma jeszcze południa zrzucamy więc motocyklowe pajacyki, wciągamy z kufra dżinsy i łapiemy pierwszy autobus jadący do Rieki, gdzie spędzamy resztę dnia.
   Następnego ranka, kiedy tylko otwieram oczy nasłuchuję. Wieje, czy nie wieje? Wieje. Patrzę przez okno, a tam dalej niezmordowany wiatr przygina drzewa niemal do ziemi, a spienione fale gonią jedna za drugą. Cholera nawet poranna kawa nie smakuje. Nagle olśnienie, przecież możemy zmienić cyrkulacje naszej podróży.
    Jak to ? - pyta zaskoczona Anka.
   No zamiast pchać się na południe, gdzie i tak się nie da jechać pojedziemy na północ.
   To co wracamy? - jakbym słyszał nutę nadziei w głosie Anki, ale na pewno tak mi się tylko wydawało.
   Tak, kochanie wracamy do Rjieki, ale tam skręcimy na zachód i przez Słowenię dojedziemy do Trieste, a to już Italia. Dalej prosto do Wenecji.
   Tu się uspokoi, my zwiedzimy miasto zakochanych tak jak wcześniej planowaliśmy. Potem złapiemy prom z Ankony do Splitu i tak oto z pokonanych będziemy zwycięzcami Bory, niech sobie wieje i gwiżdże. Rzucam się do pakowania kufrów podziwiając siebie w duchu jaki to jestem sprytny.
   Ruszamy popychani i poszturchiwani podmuchami starej jędzy. Z każdym kilometrem robi się co raz spokojniej i spokojniej. Wraca dobre samopoczucie i przyjemność jaką może tylko dostarczyć jazda na dwóch kołach. Choć czasami chciałoby się na jednym.
   Górskimi serpentynami przejeżdżamy słoneczną , ale rześko-chłodną Słowenię. Nawet się dobrze nie rozpędziliśmy, kiedy sięgam po paszporty na włoskiej granicy. Po wietrze ani śladu. Widząc pierwszy zjazd na autostradę, nie namyślam się wiele i po chwili odbieram biglietto na bramce wjazdowej. Dwa pasma, czasami nawet trzy pasy świetnej nawierzchni prowokują do szybkiej i ostrzejszej jazdy. Lalunia jakby tylko na to czekała. Spięta ostrogami rusza jak konnica do boju. Nie przeszkadzam jej w tym specjalnie tylko od czasu do czasu koryguję kierownicą, jak lejcami kierunek jazdy wyprzedzając raz z lewej raz z prawej tabory czterokołowców. Swego czasu pracowałem prawie rok w Italii stąd wiem, że Włosi traktują przepisy dość elastycznie z dużym marginesem tolerancji i życzliwości. Wówczas zza kierownicy samochodu zazdrościłem jeźdźcom na dwóch kołach jazdy, którą bez dużej przesady można by nazwać, w wielu przypadkach szaleńczą. Szczególnie w weekendy, kiedy to autostrady często zamieniały się w szlaki ślimaków oni dawali popisy autostradowej ekwilibrystyki. Mknęliśmy jak husaria pod Wiedniem, choć Anka miała, jak się później okazało inne zdanie określając naszą szarże bardziej przyziemnie. Moja motocyklowa kurtka ma pasek. Ot taki pasek aby wiatr pod nią nie hulał. Kiedy jadę z Anią ten pasek spełnia jeszcze dodatkową rolę. Po pierwsze jest świetnym uchwytem. Po drugie ściągany przez Anię w prawo lub w lewo podpowiada mi, gdzie mam jechać, natomiast do tyłu wyraźnie daje mi do zrozumienia bym zwolnił. Jak tylko zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej to aż się dziwiłem, że pasek jeszcze trzymał się kurtki. Anka zaś była lekko obrażona mówiąc, że była bliska ataku serca. Dopiero wspaniała lazania poprawiła jej humor. Zmitygowani wraz z Lalunią po krótkim popasie udajemy dorożkę w na krakowskich Plantach tyle tylko jakby było troszkę z górki.
   W Wenecji, tuż przed drugą po południu parkujemy naszego rumaka w śród tłumu skuterów, na darmowym parkingu. Wystarczyło przejść przez most aby znaleźć się w zaczarowanej Wenecji. Gąszcz wąskich uliczek pochłonął nas wraz z tłumem różnojęzycznych turystów. Z wrażenia zapominamy, że motocyklowe ubranka nie nadają się zbytnio na piesze wędrówki, a kaski przekładane z ręki do ręki to nie torby na kolekcjonowanie pamiątek nie mówiąc o bakówce obciążonej mapami, niewielkim zestawem narzędzi, zapasową pompą paliwową z niemiłosiernie wąskim paskiem wrzynającym się w ramię. Dopiero na placu św. Marka uświadamiamy sobie, że targamy ze sobą ten cały majdan tak nas zauroczyło. Warto jednak było. Sadowimy się na podestach rozstawianych w rzędy, kiedy woda zaleje plac, dzisiaj złożonych w jednym miejscu służą jako miejsce odpoczynku strudzonych turystów. Z pół leżącej pozycji podziwiamy złocenia szczytów bazyliki na tle bezchmurnego nieba na przemian z chowającymi się już w popołudniowym cieniu łuków podcieni Pałacu Dożów. Na nocleg znajdujemy hotelik Pikolo, który swoimi mini pokoikami niewątpliwie zasłużył na swoją nazwę w pobliskim Mestre.
   Następnego dnia już rano meldujemy się na wczorajszym parkingu w Wenecji. Nie mamy tyle szczęścia co poprzedniego dnia i musimy szukać miejsca w płatnych garażach co też nie jest łatwe. W końcu upychamy Lalunie pomiędzy innymi wehikułami i znowu oddajemy się pięknu tego niepowtarzalnego miasta wyspy na drewnianych palach. Tym razem zabieramy się wodnym tramwajem i sycąc oczy architekturą domów, pałaców, kasyn rozłożonych wzdłuż Canale Grande dopływamy do Bazyliki św. Marka. Na placu już od rana przygrywają kapele w kawiarnianych ogródkach. Wyfraczeni kelnerzy serwują poranną kawę z rogalikami. O cenę tych przyjemności nawet nie pytamy. Godziny mijają jak minuty, czas wracać. Robimy jeszcze rundę podziwiając wystawy słynnych weneckich złotników. Aby tu jeszcze powrócić rzucamy grosika z wodnego tramwaju.
   Dochodzi czternasta. Wierzyć się nie chce, że to 17 październik. Słonko praży jak u nas w lecie. Lalunia chętnie, po prawie dwudniowym odpoczynku rusza na dalszy podbój włoskich dróg. Tym razem musimy hamować nasze kawaleryjskie zapędy by oszczędzać Anki serduszko. Nie mniej jednak doganiamy motocyklową grupkę z Austrii. Pozdrawiamy podniesieniem ręki kolejno wyprzedzanego austriackiego kolegę. Jest miło, tak jak byśmy od dawna znali. To też jest sympatyczne w tym dwukołowym światku. W bazie promowej, w Ankonie meldujemy się około osiemnastej. Bilety na prom dla nas w kabinie, a Laluni w cichym zakątku na pokładzie samochodowym kosztują 150 euro w tym śniadanie, ale tylko dla nas. Następnego dnia w Splicie prawie w locie łapiemy następny prom na wyspę Brać. Trudno oprzeć się pokusie i nie zobaczyć tej malowniczej wyspy słynącej ze świetnie przyrządzanych ryb. Na wyspie spokój i posezonowy relaks. Zatrzymujemy się w miejscowości Postir. Niewielka marina urzeka swoim urokiem, a pokój sam się znajduje w osobie starszego pana zapraszającego nas do swoich apartamentów. Za 30 euro obiecuje wszelkie wygody, a na kolacje świeżo złowione ryby gratis. Trochę nas zraża stromy podjazd z ostrym skrętem do garażu, ale serdeczność gospodarzy, obiecany rybka na kolacje no i orahovica na przywitanie przypieczętowuje sprawę. Zostajemy na dwa dni. Dwa dni lenistwa, trochę prania, włóczenie się po okolicy, wycieczka na Vidową Gore, wieczory na tarasie przy butelce miejscowego wina.
   20 października jesteśmy znowu na promie do Splitu, w drodze do Dubrownika. Obowiązkowy meldunek do guru o warunkach pogodowych i samopoczuciu. Staram się też znaleźć notatki, gdzie miałem adres i nazwisko pani, która parę lat wcześniej tak serdecznie gościła motocyklowego kolegę, który opisując swoją wyprawę mocno rekomendował aby właśnie u niej się zatrzymać, ale notatki diabeł przykrył ogonem, albo po prostu zostały w domu. Ruszamy więc drogą numer 2 tą samą, na której Bora zmusiła nas, kilkaset kilometrów wcześniej do zmiany planów. Jest spokojnie choć pochmurno to ciepło. Odległość do Dubrownika topnieje w oczach, a ja nie mogę sobie nic przypomnieć jak nazywa się miejscowość, gdzie gościnna pani Maria miała zrobić okrągłe oczy, kiedy opowiadalibyśmy jak to znana, w dalekiej Polsce jest jej gościna.
   Nagle mijana tablica z nazwą miejscowości jak grom z jasnego nieba uderza w moje szare komórki. Trsteno!!!
   Tak to tu- krzyczę przez ramię do Anki. Klony, mają być duże stare klony, przy których nasz dąb Bartek to dziecko- krzyczę podniecony, że wróciło mi pamięć. Pod tymi klonami parkujemy Lalunię. Ale co dalej? Jak znaleźć panią Marię, o której wiemy tylko, że mąż jej zmarł podczas wojny z Serbią, jeden syn mieszka w Ameryce, a drugi pracuje w Zagrzebiu bo tylko tyle mi zostało w głowie. Z tą całą wiedzą zaczepiam pierwszą napotkaną osobę, bo Trsteno małe i pewno ludzie się tu znają. Tą osobą okazała się chyba najbardziej gadatliwą mieszkanka Trsteno. Dosłownie zalewała mnie potokiem słów, na dodatek po angielsku więc trudno było mi się wycofać tłumacząc, że nie rozumiem. Oczywiście mówiła o wszystkim, tylko nie o tym co nas interesowało. Choć ona też ma na imię Maria, ale pokoi nie wynajmuje, bla, bla, bla......
   W tym czasie Anka wypytywała dwie starsze kobiety stojące przy swoich domach, na skraju drogi. Jej wywiad okazł się bardziej owocny i nie mija dziesięć minut, kiedy stukamy do drzwi domu pani Marii. Z przejęciem opowiadamy jak to do niej trafiliśmy. My po polsku, ona po swojemu, ale rozumiemy się świetnie. Okazuje się, że nie my pierwsi odwiedzamy ją z polecenia kolegi motonity. Tego samego dnia jedziemy do Dubrownika. Jest ciepły wieczór. Chodzimy sobie bez celu i planu aż w pewnym momencie mijamy bar motocyklistów, niestety zamknięty. Na drzwiach kartka i duża pieczątka z jedynym zrozumiałym dla nas słowem Financia. Pewno nie płacili podatków. Stare miasto zostawiamy sobie na dzień następny. Dzień następny to już 21 październik wita nas słońcem i temperaturą powyżej 20 stopni. Pokonujemy więc chyżo paręnaście kilometrów dzielących nas od Dubrownika i zagłębiamy się w uliczki starego miasta otoczonego świetnie zachowanymi murami obronnymi. Wtapiamy się w tłum amerykańskich turystów i już po chwili łapiemy ich waw, wow jak pięknie. Prażące słońce, błękit wody, soczysta zieleń uświadamiają nam, że w końcu dogoniliśmy lato. Popijając soczek wystawiamy nasze buzie do słonka ooo, jak przyjemnie. Radość dnia dopełnia wspaniała ryba w małej restauracji, tuż nad brzegiem morza. Temperatura wody studzi nasze zapał do kąpieli więc w zastępstwie taplamy się przy brzegu. Wówczas to jak błyskawica z jasnego nieba uderza myśl.
   Czas wracać! Przed nami kawał drogi do domu. Wieczorny deszcz umacnia nas w postanowieniu powrotu.
   22 października. Leje jak z cebra. Wczorajsze słonko pozostało sennym marzeniem.
   Wracać, ale jak, kiedy tu kisza czyli deszcz. Podobno pada wzdłuż całego wybrzeża aż do Rjieki. Wbijam oczy w mapę. Z lewej morze, z prawej góry Bośni Hercegowiny.
   Czekamy. Jak tylko się przejaśnia rzucam się do okna wypatrując czy na długo. Leje dalej. Okno, mapa, mapa okno.
   Wiesz co Anka jak tu, nad morzem pada to w górach może być pogoda. Ładujemy kufry i jedziemy na Sarajewo - rzucam bojowo.
   Żegnamy się z panią Marią jak z kimś bliskim i w drogę w deszczakach i z nadzieją na leprze czasy.
   Na granicy z Bośnią zadaję tylko jedno pytanie: Kisza?
   Kisza - odpowiada pogranicznik przybijając kolejną pieczątkę w naszych paszportach.
   Kisza to znaczy deszcz. Ale to nie był deszcz to było permanentne urwanie chmury. Wąska, najeżona skałami z jednej strony droga, z drugiej hucząca, rwąca rzeka. Co parę kilometrów rozsypane kawałki skał. Na drodze samochody często bez włączonych świateł. Dramaturgii dodają mijane od czasu do czasu wozy bojowe SFOR-u i wypalone ruiny domów. Jakieś 50 kilometrów przed Sarajewem, kiedy to widzimy nadzianego na urwaną skałę Mercedesa dajemy za wygraną. Zatrzymujemy się w spowitym mgłą motelu, gdzie oprócz personelu zebranego w restauracji żywej duszy. Nie bardzo na nas zwracają uwagę wpatrzeni w telewizor zawieszony pod sufitem. Podążamy za ich wzrokiem, co tak przykuwa ich wzrok? Mecz piłki? Ale w ekranie jawi się żałobny kondukt, z głośników płynie dostojna muzyka. To pogrzeb byłego prezydenta Alija Izetbegovica. Czekamy cierpliwie, aż skończy się ceremonia i kucharz wróci do swojego królestwa. Tymczasem chowamy Lalunie pomiędzy stolikami, na tarasie pod dachem. Z dołu dobiega huk wezbranej rzeki całej spowitej we mgle zagłuszany tylko piorunami z nieba. Wieczorem spowici w koce bo kaloryfery ledwo letnie, a do tego obwieszone naszymi mokrymi pajacykami siedzimy w pokoju, przed telewizorem, gdzie nadają powtórkę, sprawozdanie z uroczystości pogrzebowych. Mimo zmęczenia czekam na zapowiedziany wcześniej film dokumentalny "Jugosławia w krwi", ale potężna błyskawica połączona z grzmotem gasi telewizor wraz ze światłem. Za oknem deszcz wściekle wali w plastykowy daszek zawieszony tuż pod naszym oknem. Mocno przytuleni zasypiamy.
   Rano budzi nas cisza. Tak krzycząca cisza! Odsłaniam okno i nie wierzę własnym oczom. Przede mną rozpościera się wspaniały widok. Skąpane w słońcu koryto rzeki, z lasem na drugiej stronie całym pokrytym barwami jesieni.
   Patrz Anka, jak pięknie! Patrz na te żółte liście. Tak jak u nas to pewnie do domu już niedaleko - wołam podekscytowany. No ale było daleko.
   Sarajewo mijamy jego przedmieściami. Wokół góry pokryte liściastymi lasami, całkiem jak u nas w Bieszczadach. Drogi wyschły więc dajemy na ile pozwala zdrowy rozsądek. Dalej droga wije się wzdłuż wzburzonej wczorajszymi opadami rzeki Miljacka. Rzeka przyciąga nasz wzrok nie tyle rwącym nurtem, ale niezliczoną ilością śmieci. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem. Czego tam nie było. Połamane meble, kawałki plastyków, stare buty, butelki i wiele jeszcze różnego dobra. Wszystko to płynęło w wściekłym tempie, jak podejrzewam docelowo do Morza śródziemnego. Powoli zbliżamy się do granicy wąskiego paska Chorwacji dzielącego Bośnię Hercegowinę od Węgier. Nazwy miejscowości, najpierw napisane są i naszym alfabetem i cyrylicą. Potem już tylko cyrylicą. Trzeba uważać by nie zabłądzić i nie dojechać do Serbii. Zajęty odczytywaniem kolejnych nazw mniejszą uwagę poświęcam prędkościomierzowi co kosztuje nas 15 euro, ale spotkanie z suszarką odbywa się w przyjaznej atmosferze zakończone błogosławieństwem i wskazówkami na dalszą drogę. Nocujemy w Chorwacji, w Bilje. To już rzut beretem do Madiarskiej granicy. Tam po raz pierwszy pogranicznik każe zdjąć kaski i kominiarki do kontroli. Droga robi się sucha więc mkniemy prosto na Budapeszt bo najkrócej. Na szczęście wiatr, choć dość mocny wieje z jednego kierunku więc da się utrzymywać przyzwoitą szybkość. Od pewnego czasu zauważamy, że nadjeżdżające z naprzeciwka samochody mają coś białego na dachu. Jeden, drugi, nie to nie złudzenie to białe, to śnieżne bereciki. Po chwili biały całun pokazuje się w przydrożnych rowach. Musi być blisko zera więc pewnie to szron pocieszam się w duchu. Przecież tu niedaleko Balaton, więc ciągle jesteśmy na południu Europy. Białe płatki śniegu uderzające w przysłony hełmów odkrywają brutalną prawdę. Pada śnieg. Coraz to gęściej i gęściej. Mijane samochody mają włączone wycieraczki. Na szczęście asfalt ciągle czarny. Postanawiam zatrzymać się na pierwszej stacji benzynowej i naradzić się z Anka co dalej robimy. Jedziemy, czy szukamy noclegu?
   Stacja mała, jedyny automat z ciepłym piciem łyka tylko forinty, a forintów brak. Miła pani na moją prośbę obciąża moją kartę kredytową i wyjmuje z kasy 300 forintów co starcza na dwa kubki pełne gorącej czekolady. Pijemy i gapimy się w szyby za którymi dosłownie śnieżna zamieć. Anka jest twarda.
   Dopóki asfalt czarny to jedźmy, może to chwilowe- mobilizuje mnie.
   Zapinamy więc deszczaki i ruszamy z wiarą na lepsze.
   Wiara podobno przenosi góry, nasza przywołała znowu niebieskie niebo. Budapeszt, choć mokry, tu i tam pokryty śniegiem mijamy w słońcu. Tuż za, droga znowu sucha, więc ostro do przodu. Słowacja wita nas skąpana w słońcu, zimnym wprawdzie, ale słońcu. Dopiero w Starych Horach, tuż przed Rużeberokiem długie cienie drzew każą pomyśleć o noclegu. W przydrożnym zajeździe obiecują gorące kaloryfery, a zapachy dolatujące z kuchni zdecydowanie każą przerwać dalszą jazdę. Elektryczne grzejniki grzeją co godzinę przez 15 minut i szybko stygną. Na tyle samo pojawia się w kranie gorąca woda, ale haluszki z bryndzą i skwarkami, do tego słowacka śliwowica każą nam zapomnieć o takich drobiazgach.
   22 październik. Minus pięć stopni. Pokrowiec Laluni muszę wnieść do recepcji aby odtajał i dał się złożyć. Spiesz się powoli, tak zawsze mówił mój tatuś. Tego ranka o tym zapomniałem i ruszam Lalunią, która odpaliła bez zająknięcia z założoną blokadą na przednim kole. Oczywiście gleba. Na szczęście tarcza hamulcowa uwięziona blokadą nie poddaje się i nie wygina. Robię próbną jazdę by sprawdzić hamulce. Wszystko O.K., ale oto odkrywam, że nie działają kierunkowskazy.
   Co jest, kołacze mi się w głowie to przecież nie od upadku, gmole skutecznie ochroniły. Wracam na parking przed zajazdem, gdzie czeka Anka. Włączam kierunek i czekam. Mijają sekundy, a tu nic. Dopiero po dłuższej chwili, leniwie zaczynają mrugać. No tak, przecież to dobre minus pięć, stukam się przez kask w czoło, trochę elektronika przymarzła.
   W końcu ruszamy. Przed nami najdłuższy odcinek naszej wyprawy po lato. Na polskiej granicy znowu musimy zdjąć kaski.
   A może pan to rumuński terrorysta- poważnie odpowiada pogranicznik - kobieta na moje narzekania, że zimno. Mijamy Żywiec i na Katowice. Ruszamy ostro w kierunku Łodzi, potem Turek i prosto na Gaj, do Marcina. Tam już czeka na nas Marcin z żoną, która specjalnie na tą okazję przyjechała z Gdyni. Antek z Włocławka, który wspierał nas sms-ami przez całą drogę też z żoną oraz Jurek, który specjalnie na nasz przyjazd upiekł szarlotkę mającą ukoronować królewską kaczkę upieczoną przez Marcina żonę.
   Jak tylko skręcamy na szutrókę prowadząca na Gaj włączam syrenę policyjną odziedziczoną wraz Lalunią. W świetle reflektorów pojawia się nasz komitet powitalny z kieliszkami i szampanem. Dobrze, że nas nim nie polewali bo by pewno od razu zamienił się w spienioną, mrożoną piankę. Sprawdzam licznik. Przejechaliśmy 5400 kilometrów. Lalunia przygotowana do drogi przez Honda Pomirski w Gdańsku spisywała się bez zarzutu. Oleju musiałem dolać około pół litra, aby utrzymać stan w górnej połowie szkła kontrolnego co świadczy, że pomimo ponad sto tysięcy przebiegu silnik nadal jest w doskonałej kondycji. Kiedy siadamy do kaczki mija dziewiętnasta i nasz szesnasty dzień podróży.
   Po kolacji, z kieliszkiem wina, przy strzelającym palonymi drwami kominku oddajemy się wspomnieniom i planom na przyszłość. Oczywiście planom związanych z motorami. Marzą się nam podróże, a na Gaju stworzenie centrum turystyki motocyklowej. Kto wie, kto wie............ Z marzeń wyrywa nas odgłos kropli deszczu dudniącego zaciekle o szyby.
   A Lalunia na dworze- krzyczy tragicznym głosem Marcin. Zrywamy się na równe nogi. Marcin otwiera podwójne, przeszklone drzwi od strony ogrodu, ja w locie chwytam kurtkę i kluczyki. Okrążam dom i wjeżdżam niczym do hotelu w Shombathely prosto na salony. Anka suchą szmatką ociera krople deszczu i usuwa z podłogi ślady inwazji. Ponownie zasiadamy blisko kominkowego ognia, tylko Lalunia trzyma się z daleka. Może nie lubi?
   Pacyfik 15 kwiecień 2004
Ryszard Szawczukiewcz

P.S. Jakbyś kolego zawitał do Chorwacji, kierował się na Dubrownik to w miejscowości Trsteno odwiedź miłą panią Marię mieszkającą w swoim gościnnym domu przy ulicy Za Gospom 6. Jak tam trafić? Po prostu spytaj o panią Marię Mrkojić.